Unia Europejska wkracza na pełną zasadzek drogę do zmian w traktacie lizbońskim. - To tylko dwa zdania, ale jeśli kraje UE zaczną stawiać warunki ratyfikacji, to Bruksela zamieni się w koszmarne targowisko - ostrzegają unijni dyplomaci.
Projekt dwuzdaniowej poprawki, którą zatwierdził rozpoczęty wczoraj szczyt UE, pozwoli państwom euro na powołanie w 2013 r. stałego funduszu ratunkowego dla eurolandu, który będzie zapewne oparty na wzajemnych kredytach oraz gwarancjach kredytowych dla krajów w opałach. Wprawdzie podobny fundusz, który stworzono po kryzysie w Grecji, istnieje już teraz, ale Berlin musiał mocno naciągać interpretację niemieckiej konstytucji, aby pogodzić go z niemieckim prawem.
Przyszła pomoc strefy euro przewidywałaby "kontrolowane bankructwo", czyli za złe długi krajów euro płaciliby nie tylko podatnicy eurolandu, ale też prywatni wierzyciele (głównie banki) lekkomyślnie pożyczający pieniądze krajom o złych perspektywach.
- Sęk w tym, że teraz cała UE potrzebuje mechanizmu pomocowego, ale zmiana w traktacie jest potrzebna głównie Berlinowi, by obronił się przed trybunałem konstytucyjnym. Przecież Francuzi, Holendrzy, Belgowie nie potrzebują żadnych poprawek traktatowych, by pomagać innym. To otwiera ogromne pole do targów - mówi unijny dyplomata.
Przywódcy Unii prawdopodobnie na marcowym szczycie UE dadzą formalny sygnał do ratyfikacji zmian przez 27 krajów, które powinny skończyć się przed końcem 2012 r. Jednak istnieje groźba, że np. brytyjski parlament w zamian za ratyfikację zacznie żądać cięć w przyszłym wieloletnim budżecie UE po 2013 r., co najsilniej uderzyłoby w Polskę, która najbardziej korzysta z unijnych inwestycji. Premier David Cameron już w październiku wymusił na przywódcach Unii aluzyjną zapowiedź oszczędności budżetowych w UE i chciał, by główni płatnicy Unii dołączyli list w sprawie cięć do wniosków grudniowego szczytu.
Pomysł Camerona zablokowały jednak Niemcy. - Berlin nie chce teraz antagonizować krajów UE. Potrzebuje ratyfikacji także w polskim Sejmie i innych krajach korzystających z unijnego budżetu. Nie jesteśmy w tej rozgrywce całkowicie bezzębni - mówi polski dyplomata.
Wprawdzie niewykluczone, że Brytyjczyk podczas dwudniowego szczytu zmusi swych partnerów do rozmowy o cięciach, a "list o oszczędnościach" zostanie ogłoszony już po zamknięciu obrad, by Cameron mógł wytłumaczyć się potem przed swymi wyborcami, ale niemal na pewno nie będzie w tej sprawie żadnych formalnych zobowiązań Unii.
Ponadto rozgrywki wokół traktatowej poprawki potrzebnej Niemcom mogą też zostać wykorzystane w kluczowym sporze o przyszłość zagrożonej kryzysem strefy euro oraz UE, który toczy się teraz między Berlinem (wspieranym m.in. przez Holandię i Austrię) a kilkoma innymi krajami Unii dążącymi do pogłębienia integracji budżetowej w eurolandzie. - Nie wykluczajmy zwiększenia funduszu ratunkowego - apelował wczoraj belgijski minister finansów Didier Reynders, który od kilkunastu dni jest rzecznikiem nawet podwojenia wartego 440 mld euro wkładu eurolandu w fundusz (reszta to MFW i 60 mld z budżetu UE).
Jednak Berlin twardo opiera się - jak nazywają to niemieckie media - budowaniu "Unii przelewów", czyli składaniu na barki niemieckich podatników jeszcze większej odpowiedzialności za stabilność unii walutowej. - To sprzeczne z prawem Unii. Nie zgadzam się - odpowiada Angela Merkel na pomysł emisji wspólnych obligacji strefy euro, który oficjalnie promuje szef eurogrupy Jean-Claude Juncker, a popierają Włochy i po cichu kilka innych krajów UE.
Wprawdzie takie obligacje pomogłyby Grekom, Portugalczykom i innym biedniejszym krajom euro, ale w razie finansowej wpadki musieliby je spłacać Niemcy czy Francuzi. Mogłyby też odciągnąć część inwestorów od kupowania obligacji niemieckich, co jest politycznie nie do udźwignięcia dla rządu w Berlinie.
Czy posłowie w Grecji, Belgii lub Portugalii mogą zażądać zgody na euroobligacje bądź zwiększenie funduszu w zamian za ratyfikację zmian w traktacie? Na razie w Brukseli to temat tabu. - Europa jest w impasie. Znów próbuje ratować gospodarkę wzmacnianiem dyscypliny i pilnowaniem wskaźników długu i deficytu. Tymczasem unia walutowa, by przeżyć, potrzebuje albo większego wspólnego budżetu, albo zwiększenia wspólnej kontroli nad polityką gospodarczą. Na razie nie ma zgody, choć ja nie widzę trzeciej drogi - tłumaczy Thomas Klau, ekspert brukselskiego ośrodka ECFR.
Przywódcy UE zaapelowali wczoraj do Komisji Europejskiej o szybkie przekucie na projekty prawne - zatwierdzonych już na październikowym szczycie - pomysłów wprowadzenia sankcji finansowych dla krajów euro psujących budżet. Ponieważ większość obecnych reform zwiększa ryzyko rozbicia UE na "dwie prędkości" (kraje euro i reszta), Polska zapowiada, że jest gotowa dokładać się do funduszu pomocowego, by zmniejszyć dystans do "twardego trzonu" Unii.
Tomasz Bielecki, Bruksela
16 grudnia 2010
Źródło: Gazeta Wyborcza
Przyszła pomoc strefy euro przewidywałaby "kontrolowane bankructwo", czyli za złe długi krajów euro płaciliby nie tylko podatnicy eurolandu, ale też prywatni wierzyciele (głównie banki) lekkomyślnie pożyczający pieniądze krajom o złych perspektywach.
- Sęk w tym, że teraz cała UE potrzebuje mechanizmu pomocowego, ale zmiana w traktacie jest potrzebna głównie Berlinowi, by obronił się przed trybunałem konstytucyjnym. Przecież Francuzi, Holendrzy, Belgowie nie potrzebują żadnych poprawek traktatowych, by pomagać innym. To otwiera ogromne pole do targów - mówi unijny dyplomata.
Przywódcy Unii prawdopodobnie na marcowym szczycie UE dadzą formalny sygnał do ratyfikacji zmian przez 27 krajów, które powinny skończyć się przed końcem 2012 r. Jednak istnieje groźba, że np. brytyjski parlament w zamian za ratyfikację zacznie żądać cięć w przyszłym wieloletnim budżecie UE po 2013 r., co najsilniej uderzyłoby w Polskę, która najbardziej korzysta z unijnych inwestycji. Premier David Cameron już w październiku wymusił na przywódcach Unii aluzyjną zapowiedź oszczędności budżetowych w UE i chciał, by główni płatnicy Unii dołączyli list w sprawie cięć do wniosków grudniowego szczytu.
Pomysł Camerona zablokowały jednak Niemcy. - Berlin nie chce teraz antagonizować krajów UE. Potrzebuje ratyfikacji także w polskim Sejmie i innych krajach korzystających z unijnego budżetu. Nie jesteśmy w tej rozgrywce całkowicie bezzębni - mówi polski dyplomata.
Wprawdzie niewykluczone, że Brytyjczyk podczas dwudniowego szczytu zmusi swych partnerów do rozmowy o cięciach, a "list o oszczędnościach" zostanie ogłoszony już po zamknięciu obrad, by Cameron mógł wytłumaczyć się potem przed swymi wyborcami, ale niemal na pewno nie będzie w tej sprawie żadnych formalnych zobowiązań Unii.
Ponadto rozgrywki wokół traktatowej poprawki potrzebnej Niemcom mogą też zostać wykorzystane w kluczowym sporze o przyszłość zagrożonej kryzysem strefy euro oraz UE, który toczy się teraz między Berlinem (wspieranym m.in. przez Holandię i Austrię) a kilkoma innymi krajami Unii dążącymi do pogłębienia integracji budżetowej w eurolandzie. - Nie wykluczajmy zwiększenia funduszu ratunkowego - apelował wczoraj belgijski minister finansów Didier Reynders, który od kilkunastu dni jest rzecznikiem nawet podwojenia wartego 440 mld euro wkładu eurolandu w fundusz (reszta to MFW i 60 mld z budżetu UE).
Jednak Berlin twardo opiera się - jak nazywają to niemieckie media - budowaniu "Unii przelewów", czyli składaniu na barki niemieckich podatników jeszcze większej odpowiedzialności za stabilność unii walutowej. - To sprzeczne z prawem Unii. Nie zgadzam się - odpowiada Angela Merkel na pomysł emisji wspólnych obligacji strefy euro, który oficjalnie promuje szef eurogrupy Jean-Claude Juncker, a popierają Włochy i po cichu kilka innych krajów UE.
Wprawdzie takie obligacje pomogłyby Grekom, Portugalczykom i innym biedniejszym krajom euro, ale w razie finansowej wpadki musieliby je spłacać Niemcy czy Francuzi. Mogłyby też odciągnąć część inwestorów od kupowania obligacji niemieckich, co jest politycznie nie do udźwignięcia dla rządu w Berlinie.
Czy posłowie w Grecji, Belgii lub Portugalii mogą zażądać zgody na euroobligacje bądź zwiększenie funduszu w zamian za ratyfikację zmian w traktacie? Na razie w Brukseli to temat tabu. - Europa jest w impasie. Znów próbuje ratować gospodarkę wzmacnianiem dyscypliny i pilnowaniem wskaźników długu i deficytu. Tymczasem unia walutowa, by przeżyć, potrzebuje albo większego wspólnego budżetu, albo zwiększenia wspólnej kontroli nad polityką gospodarczą. Na razie nie ma zgody, choć ja nie widzę trzeciej drogi - tłumaczy Thomas Klau, ekspert brukselskiego ośrodka ECFR.
Przywódcy UE zaapelowali wczoraj do Komisji Europejskiej o szybkie przekucie na projekty prawne - zatwierdzonych już na październikowym szczycie - pomysłów wprowadzenia sankcji finansowych dla krajów euro psujących budżet. Ponieważ większość obecnych reform zwiększa ryzyko rozbicia UE na "dwie prędkości" (kraje euro i reszta), Polska zapowiada, że jest gotowa dokładać się do funduszu pomocowego, by zmniejszyć dystans do "twardego trzonu" Unii.
Tomasz Bielecki, Bruksela
16 grudnia 2010
Źródło: Gazeta Wyborcza
Ссылка на текущий документ: http://belarus.kz/aktueller/10-0/414/3332
Текущая дата: 23.12.2024