To Rosjanie nie przysłali swojego nawigatora na lot do Smoleńska. Ani 7, ani 10 kwietnia. I dlatego musieliśmy z niego formalnie zrezygnować. Opisujemy, jak do tego doszło.
W poniedziałek mówił o tym w Radiu ZET szef MON Bogdan Klich: "36. pułk zrezygnował z lidera nie dlatego, że tak przyszło komuś do głowy, tylko dlatego, że Rosjanie nie przedstawili takiego lidera, pomimo że 36. pułk wcześniej o to występował". W myśl rosyjskiej procedury, gdy obcy samolot ląduje na wojskowym lotnisku w Rosji, w kabinie pilotów niezbędny jest rosyjski nawigator, czyli lider.
Lotniskiem wojskowym był Siewiernyj, na którym lądował polski Tu-154 7 i 10 kwietnia (Rosjanie do dziś unikają podania statusu tego lotniska). Lidera nie było na pokładzie samolotu, gdy do Katynia leciał premier Tusk ani gdy trzy dni później leciał prezydent Lech Kaczyński.
Lider (zwany przez załogi z rosyjska liderowszczykiem) zna procedury obowiązujące na lotnisku, jego parametry, ma aktualne mapy. Podczas lądowania ma za zadanie pomagać polskiej załodze. Prowadzi m.in. korespondencję z wieżą, tłumaczy komendy.
Nie zrozumieli komendy?
Do tej pory twierdzono, że to 36. Pułk Lotnictwa Specjalnego (do którego należał Tu-154) zrezygnował z lidera. Mówił tak m.in w Sejmie płk Ireneusz Szeląg z prokuratury wojskowej, referując ustalenia śledztwa. Płk Edmund Klich, szef państwowej komisji badania wypadków lotniczych, sugerował, że to właśnie rezygnacja 36. pułku z lidera na pokładzie samolotu była 10 kwietnia jedną z przyczyn katastrofy. Bo bez lidera polska załoga najprawdopodobniej nie zrozumiała komendy z wieży "pasadka dopełnitielno", co znaczy "lądowanie warunkowe".
Z zapisu czarnej skrzynki wynika, że gdy kontroler powiedział "pasadka dapałnitielno", padają niezrozumiałe słowa załogi, a potem "spasiba" (dziękuję).
Tymczasem analizujący zapis specjaliści od lotnictwa zwracają uwagę, że na taką komendę nie mówi się "dziękuję". Może nasi piloci nie wiedzieli, co ona znaczy? Michał Setlak, zastępca redaktora naczelnego "Przeglądu Lotniczego", mówił w wywiadzie dla "Gazety", że gdyby na pokładzie Tu-154 był lider, "zrozumiałby tę komendę i przypuszczam, że do rezygnacji z lądowania na tym lotnisku doszłoby wcześniej". Potwierdza to w rozmowie z "Gazetą" płk Stefan Gruszczyk, były pilot 36. pułku: - Lider mógł przekonać załogę, by w gęstej mgle nie podchodziła do lądowania.
"Jak nie chcieliśmy, to nie dawali"
Czy brak lidera na pokładzie Tu-154 był złamaniem polskich procedur? - Nie - odpowiada rzecznik MON Janusz Sejmej. - Nie ma przepisu, że musimy lecieć z rosyjskim nawigatorem, był tylko taki zwyczaj. I Rosjanie nam go zwyczajowo dawali.
Piloci z 36. pułku twierdzą, że lider z nimi latał nie po to, by pomagać, ale by patrzeć im na ręce i pilnować, czy nie zbaczają z wytyczonego przez Rosjan korytarza lotu.
Zdaniem dwóch wysokich rangą byłych oficerów 36. pułku było inaczej. - Gdzieś dwa lata przed katastrofą zaczęliśmy latać bez liderów na lotniska cywilne. Na wojskowe latano z liderami. Lotnisko w Smoleńsku jest wojskowe, więc oczywiste, że lider powinien lecieć - mówi pierwszy.
- Od 1993 r. Rosjanie zaczęli komercjalizować lotniska wojskowe, przestały one być tajnymi bazami, stąd rezygnacja z obecności liderowszczyka - mówi drugi.
Ale jego zdaniem nawet w przypadku lotów na lotniska wojskowe nie zawsze polskiej załodze towarzyszył rosyjski pomocnik. - Nie dawali nam go tylko wtedy, gdy wyraźnie mówiliśmy, że nie chcemy. Tak było w przypadku lotów na Krym czy na Syberię. Moim zdaniem do Smoleńska nie dostaliśmy liderowszczyka, bo oni doszli do wniosku, że byliśmy tam tyle razy, że sobie poradzimy.
Pułk prosi, Rosjanie milczą
Przed katyńskimi obchodami, 18 marca, 36. pułk wysłał pocztą dyplomatyczną do strony rosyjskiej pisma z prośbą o przesłanie informacji o procedurach na lotnisku Siewiernyj, o zgodę na tankowanie, o dwie pary schodów i czyszczenie toalet.
Najważniejsze - pułk wnioskował o wyznaczenie lidera. Rosjanie takie pismo dostali. Potrzebowaliśmy więcej niż jednego lidera: 7 kwietnia na obchody z udziałem premiera - aż trzech (do Tu-154, CAS-y i Jaka-40), 10 kwietnia na uroczystości z prezydentem - dwóch (Tu-154, Jak-40). Do końca marca nie było żadnej reakcji ze strony rosyjskiej. I dlatego 31 marca 36. pułk wysłał pismo, że w związku z brakiem odpowiedzi na prośbę o lidera, anuluje to zamówienie. W piśmie dowództwo pułku stwierdza, że skompletuje tak załogi, by znały język rosyjski, i prosi o przesłanie aktualnych danych lotniska Siewiernyj. To pismo pozostało bez odpowiedzi. A po katastrofie stało się powodem błędnych interpretacji, że to strona Polska nie chciała rosyjskiego pomocnika lub że prośba została "przytrzymana" przez MSZ.
Przeciążony dowódca
Niestety, jak już dzisiaj wiemy, w pułku nie udało się skompletować załogi znającej nie tylko język rosyjski, ale i rosyjskie komendy. Rosyjskim posługiwał się tylko dowódca samolotu, nawigator nie, choć to on powinien po rosyjsku prowadzić tzw. korespondencję z wieżą. Setlak: - W normalnej sytuacji korespondencję powinien prowadzić nawigator. Ze stenogramów rozmów w kabinie można wnioskować, że tak naprawdę płynną znajomością rosyjskiego dysponował dowódca załogi. Reszta, a już na pewno nawigator, nie znała rosyjskiego nawet w podstawowym zakresie. Podczas podejścia do lotniska większość czynności w kabinie wykonuje dowódca: pilotuje samolot, prowadzi nawigację, korespondencję z kontrolerami, z dyspozytorami. W konsekwencji jest niesamowicie obciążony pracą. A załoga jest po to wieloosobowa, żeby się odciążać wzajemnie.
Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski
Źródło: Gazeta Wyborcza
22 grudnia 2010
Lotniskiem wojskowym był Siewiernyj, na którym lądował polski Tu-154 7 i 10 kwietnia (Rosjanie do dziś unikają podania statusu tego lotniska). Lidera nie było na pokładzie samolotu, gdy do Katynia leciał premier Tusk ani gdy trzy dni później leciał prezydent Lech Kaczyński.
Lider (zwany przez załogi z rosyjska liderowszczykiem) zna procedury obowiązujące na lotnisku, jego parametry, ma aktualne mapy. Podczas lądowania ma za zadanie pomagać polskiej załodze. Prowadzi m.in. korespondencję z wieżą, tłumaczy komendy.
Nie zrozumieli komendy?
Do tej pory twierdzono, że to 36. Pułk Lotnictwa Specjalnego (do którego należał Tu-154) zrezygnował z lidera. Mówił tak m.in w Sejmie płk Ireneusz Szeląg z prokuratury wojskowej, referując ustalenia śledztwa. Płk Edmund Klich, szef państwowej komisji badania wypadków lotniczych, sugerował, że to właśnie rezygnacja 36. pułku z lidera na pokładzie samolotu była 10 kwietnia jedną z przyczyn katastrofy. Bo bez lidera polska załoga najprawdopodobniej nie zrozumiała komendy z wieży "pasadka dopełnitielno", co znaczy "lądowanie warunkowe".
Z zapisu czarnej skrzynki wynika, że gdy kontroler powiedział "pasadka dapałnitielno", padają niezrozumiałe słowa załogi, a potem "spasiba" (dziękuję).
Tymczasem analizujący zapis specjaliści od lotnictwa zwracają uwagę, że na taką komendę nie mówi się "dziękuję". Może nasi piloci nie wiedzieli, co ona znaczy? Michał Setlak, zastępca redaktora naczelnego "Przeglądu Lotniczego", mówił w wywiadzie dla "Gazety", że gdyby na pokładzie Tu-154 był lider, "zrozumiałby tę komendę i przypuszczam, że do rezygnacji z lądowania na tym lotnisku doszłoby wcześniej". Potwierdza to w rozmowie z "Gazetą" płk Stefan Gruszczyk, były pilot 36. pułku: - Lider mógł przekonać załogę, by w gęstej mgle nie podchodziła do lądowania.
"Jak nie chcieliśmy, to nie dawali"
Czy brak lidera na pokładzie Tu-154 był złamaniem polskich procedur? - Nie - odpowiada rzecznik MON Janusz Sejmej. - Nie ma przepisu, że musimy lecieć z rosyjskim nawigatorem, był tylko taki zwyczaj. I Rosjanie nam go zwyczajowo dawali.
Piloci z 36. pułku twierdzą, że lider z nimi latał nie po to, by pomagać, ale by patrzeć im na ręce i pilnować, czy nie zbaczają z wytyczonego przez Rosjan korytarza lotu.
Zdaniem dwóch wysokich rangą byłych oficerów 36. pułku było inaczej. - Gdzieś dwa lata przed katastrofą zaczęliśmy latać bez liderów na lotniska cywilne. Na wojskowe latano z liderami. Lotnisko w Smoleńsku jest wojskowe, więc oczywiste, że lider powinien lecieć - mówi pierwszy.
- Od 1993 r. Rosjanie zaczęli komercjalizować lotniska wojskowe, przestały one być tajnymi bazami, stąd rezygnacja z obecności liderowszczyka - mówi drugi.
Ale jego zdaniem nawet w przypadku lotów na lotniska wojskowe nie zawsze polskiej załodze towarzyszył rosyjski pomocnik. - Nie dawali nam go tylko wtedy, gdy wyraźnie mówiliśmy, że nie chcemy. Tak było w przypadku lotów na Krym czy na Syberię. Moim zdaniem do Smoleńska nie dostaliśmy liderowszczyka, bo oni doszli do wniosku, że byliśmy tam tyle razy, że sobie poradzimy.
Pułk prosi, Rosjanie milczą
Przed katyńskimi obchodami, 18 marca, 36. pułk wysłał pocztą dyplomatyczną do strony rosyjskiej pisma z prośbą o przesłanie informacji o procedurach na lotnisku Siewiernyj, o zgodę na tankowanie, o dwie pary schodów i czyszczenie toalet.
Najważniejsze - pułk wnioskował o wyznaczenie lidera. Rosjanie takie pismo dostali. Potrzebowaliśmy więcej niż jednego lidera: 7 kwietnia na obchody z udziałem premiera - aż trzech (do Tu-154, CAS-y i Jaka-40), 10 kwietnia na uroczystości z prezydentem - dwóch (Tu-154, Jak-40). Do końca marca nie było żadnej reakcji ze strony rosyjskiej. I dlatego 31 marca 36. pułk wysłał pismo, że w związku z brakiem odpowiedzi na prośbę o lidera, anuluje to zamówienie. W piśmie dowództwo pułku stwierdza, że skompletuje tak załogi, by znały język rosyjski, i prosi o przesłanie aktualnych danych lotniska Siewiernyj. To pismo pozostało bez odpowiedzi. A po katastrofie stało się powodem błędnych interpretacji, że to strona Polska nie chciała rosyjskiego pomocnika lub że prośba została "przytrzymana" przez MSZ.
Przeciążony dowódca
Niestety, jak już dzisiaj wiemy, w pułku nie udało się skompletować załogi znającej nie tylko język rosyjski, ale i rosyjskie komendy. Rosyjskim posługiwał się tylko dowódca samolotu, nawigator nie, choć to on powinien po rosyjsku prowadzić tzw. korespondencję z wieżą. Setlak: - W normalnej sytuacji korespondencję powinien prowadzić nawigator. Ze stenogramów rozmów w kabinie można wnioskować, że tak naprawdę płynną znajomością rosyjskiego dysponował dowódca załogi. Reszta, a już na pewno nawigator, nie znała rosyjskiego nawet w podstawowym zakresie. Podczas podejścia do lotniska większość czynności w kabinie wykonuje dowódca: pilotuje samolot, prowadzi nawigację, korespondencję z kontrolerami, z dyspozytorami. W konsekwencji jest niesamowicie obciążony pracą. A załoga jest po to wieloosobowa, żeby się odciążać wzajemnie.
Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski
Źródło: Gazeta Wyborcza
22 grudnia 2010
Ссылка на текущий документ: http://belarus.kz/aktueller/3-0/752/3403
Текущая дата: 27.12.2024