Trwa protest fizjoterapeutów i diagnostów. Postulaty? Godziwa płaca i lepsze warunki pracy, bo nie ukrywajmy – jest to niesamowicie ciężki zawód w zamian za "ochłapy". Stąd nie dziwi odpływ absolwentów fizjoterapii z zawodu.
Postanowiłam porozmawiać z paroma takimi osobami, aby dowiedzieć się więcej o motywach ich decyzji i warunkach pracy.
23 września rozpoczął się strajk fizjoterapeutów i diagnostów, którzy mówią dość. Domagają się godziwych warunków pracy i pensji, która nie jest głodowa. Nie dziwi zatem, że tak jak pielęgniarki czy ratownicy, część planuje wyjechać do pracy za granicę. Jednak coraz więcej osób zamiast zmienić kraj, woli zmienić zawód.
Temat wydał mi się ciekawy z uwagi na to, że fizjoterapia to studia medyczne. A raczej nie słyszałam o takiej liczbie osób po kierunku lekarskim, pielęgniarskim czy ratowniczym, którzy nie pracują w zawodzie (który byłby chociaż trochę powiązany z wykształceniem), jak po fizjoterapii. Sama znam parę osób, które skończyły ten kierunek i robią w życiu zupełnie coś innego. Zastanowiło mnie – skąd to się bierze? Co kieruje ludźmi? Co takiego dzieje się w tym zawodzie?
- Na studia poszłam, można by powiedzieć, z powołania. Ale już na trecim roku zaczęłam pracę w firmie deweloperskiej. Początkowo traktowałam ją dorywczo (bo przecież nie mogłam jeszcze pracować w zawodzie), ale awansowałam i już na ostatnim roku studiów wiedziałam, że nie będę pracować w zawodzie – mówi mi Agata. – Praca fizjoterapeuty jest bardzo ciężka, a tam, gdzie już pracowałam dostawałam dużo lepsze pieniądze. Wybór był prosty.
- Rodzina mówiła mi, że to taki dobry zawód, ja jestem silna i dobrze się zarabia, bo społeczeństwo się starzeje i to zawód przyszłości. No to poszłam na tę fizjoterapię – mówi moja rozmówczyni, Natalia.
Jednak już podczas praktyk w szpitalu na trzecim roku przekonała się, jak wygląda rzeczywistość.
– Niektóre miejsca były spoko, ale czasem byliśmy zostawiani sami sobie i nikt nie interesował się co robimy. Często to byli trudni pacjenci – na oddziale neurologicznym, po wylewach, wypadkach, niekontaktujący. – opowiada mi Natalia. - Dostałam raz starszą panią przypiętą pasami do łóżka i polecenie "pracuj z nią". Odpięłam ją i dostałam kopniaka w twarz.
Jednak nikłe zainteresowanie prowadzących praktyki, to nie koniec. - Lekarze i pielęgniarki też nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić i jak nas traktować. Podobnie pacjenci. Często mówiono do mnie "siostro" albo "pani doktor". Albo ciągle mylono nas z masażystami, gdzie masaże to tylko ułamek pracy fizjoterapeuty. Wkurzało mnie to. – mówi.
- W liceum byłam w klasie biologiczno-chemicznej. Umówmy się, że wszyscy z takiego profilu idą później na kierunki medyczne. Kiedy robiłam rozeznanie to program fizjoterapii najbardziej mnie zainteresował – mówi inna moja rozmówczyni, Kasia. – Prowadzący zajęcia na studiach opowiadali nam, jak bardzo nasz zawód będzie potrzebny, bo starzejące się społeczeństwo i tak dalej. Ale nikt nam nie powiedział, że tak, społeczeństwo się starzeje, ale nie ma pieniędzy na opłacenie ich leczenia.
Ostrzeżenia o brutalnej rzeczywistości pojawiły się dość szybko. - Odkąd tylko zaczęliśmy praktyki, pracujący z nami fizjoterapeuci mówili, żebyśmy uciekali, póki możemy. "Dziewczyno, co Ty robisz? Zastanów się, póki możesz". Nie słuchałam, myślałam, że to tylko takie gadanie wypalonych zgorzkniałych ludzi. Naprawdę, razem z ludźmi na roku mieliśmy silne przekonanie o słuszności naszej pracy i potrzebę niesienia pomocy pacjentom, szczególnie tym najtrudniejszym.
7000 zł za kurs
Od moich rozmówczyń dowiedziałam się, że aby godziwie zarabiać w prywatnym gabinecie (własnym lub u kogoś) potrzebne są bardzo drogie kursy (po kilka - lub kilkanaście tysięcy złotych), po samych studiach można co najwyżej pracować w szpitalu, na NFZ. Ale nawet będąc tam zatrudnionym można się zdziwić. – W jednym z dużych ośrodków publicznych wymagano ode mnie zrobienia kursu za 7000 zł. Jak na to odłożyć z pensji poniżej 2000 zł? – irytuje się Kasia. – Wszystkie te kursy są w prywatnych rękach. A przecież w tym zawodzie trzeba ciągle być na bieżąco z nową wiedzą.
Rozmawiając z ex-fizjoterapeutami nasunęła mi się myśl, że to strasznie smutne, że kończąc państwowe medyczne studia zostaje się tak naprawdę z niczym. Przecież nie każdy ma możliwości wyłożyć pieniądze na kursy. Żeby godnie zarabiać i żyć, najpierw trzeba być bogatym. To trochę tak, jakby lekarzowi, takiemu zaraz po sześcioletnich studiach, kazać robić specjalizację prywatnie, za własne pieniądze, bo nie ma żadnego systemu państwowego w tym zakresie, a bez tego może być najwyżej lekarzem ogólnym.
Co zrobimy, gdy zabraknie fizjoterapeutów?
- Kończyłam studia pięć lat temu, wtedy w szpitalu dostawało się ok. 1600-1700 zł na rękę. Pod koniec studiów - dodam, że dziennych - poszłam pracować do korporacji z branży elektronicznej na pół etatu, za który już na start dostałam ok. 2000 zł. Skończyłam studia i stwierdziłam, że nie ma szans, nie będę pracować za głodową stawkę. Dzisiaj pracuję w kancelarii zajmującej się windykacją i nie żałuję swojej decyzji. Gdybym teraz pracowała w zawodzie na pewno strajkowałabym razem z innymi. Te pieniądze to żart – mówi Natalia nie kryjąc wzburzenia.
Kasia nie od razu podjęła inną pracę. Po studiach magisterskich jeszcze przez rok pracowała jako fizjoterapeutka, ale frustracja i uczucie finansowego upokorzenia wzięły górę. – Pracowałam w Warszawie w bardzo dużych publicznych ośrodkach. Pensja? Nie przekraczała 2000 zł na rękę. Dodam jeszcze, że od pierwszego roku studiów ma się praktyki. Przez cały okres nauki przepracowałam każde wakacje na praktykach, podkreślę, że oczywiście bezpłatnych.
- Młodzi fizjoterapeuci mają do wyboru albo pracować na umowę o pracę w NFZ za głodową stawkę, albo iść pracować prywatnie na umowę zlecenie lub własną działalność za 3000-4500 zł. Najczęściej robią obie rzeczy na raz – żeby mieć i bezpieczeństwo zatrudnienia, i mieć z czego żyć – mówi Kasia.
- Ale tu nie chodzi tylko o pieniądze. Cały system jest chory. W jednym państwowym ośrodku kazano mi zamiatać i myć podłogę, bo nie było pieniędzy na sprzątaczki. W innym, gdzie pracowałam z niewidomymi dziećmi, ciągle chodziłam chora, bo co chwila coś od nich łapałam - wyznaje Kasia. – Nie jesteśmy też w pełni informowani o chorobach pacjenta. Mamy tylko częściowy wgląd w historię choroby, a przecież nie możemy, tak jak lekarze, pracować z pacjentem w rękawiczkach, maseczce, to zupełnie inny typ pracy. Od jednego pacjenta zaraziłam się gronkowcem, bo nie zostałam poinformowana o chorobie, leczyłam się ponad pół roku, ale nosicielem jestem w dalszym ciągu. Dopiero później w kuluarach dowiedziałam się, że ten konkretny pacjent był zarażony. To jakiś dramat.
- Od ostatniego roku studiów magisterskich, odkąd zaczęłam pracę fizjoterapeuty, zaczęłam mieć wątpliwości co do przyszłości w zawodzie. Pracowałam jeszcze rok po studiach, licząc że coś się zmieni, ale po prostu już nie wytrzymałam. Dodatkowo mąż, z branży budowlanej, namawiał mnie na zmianę pracy mówiąc, że to co się dzieje, jest chore. Na początku bałam się, że fizjoterapia to jedyne, co potrafię robić, ale w końcu odważyłam się zmienić zawód. Poszłam do korporacji z branży IT jako pracownik niższego szczebla. Nie chcę rzucać konkretnych kwot, ale wreszcie poczułam się szanowana finansowo – zdradza Kasia.
Pociąg, który zaraz się wykolei
Po wszystkich tych rozmowach nasuwa mi się pewna smutna myśl. Chyba rządzącym wydaje się, że fizjoterapeuci zapłacą za rachunki i zakupy powołaniem. Szkoda tylko, że ta waluta nie jest jeszcze honorowana. Bo jak inaczej nazwać tego typu działania, a raczej ich brak? Jak głodowa pensja ma zachęcać do pracy kogokolwiek? Co z tego, że ma się powołanie, jeżeli nie starcza do pierwszego? Albo starcza, ale jedyne co człowiek robi w domu to śpi i w stanie wyczerpania pracuje z pacjentami?
W pewnym momencie po prostu nie będzie kogo zatrudnić. Bo część ludzi wyjedzie (tak jak planuje to jedna z bohaterek tego materiału), część zmieni zawód. I co wtedy zrobimy? Kto zajmie się tym starzejącym społeczeństwem?
Może mało kto sobie zdaję z tego sprawę, dopóki sam nie ma takiej potrzeby, ale często rehabilitacja jest kluczowym czynnikiem w powrocie do zdrowia i sprawności. Fizjoterapeuci to nie tylko "dodatek" do lekarzy, ale równoważny element leczenia i terapii.
Problem już istnieje. Przykładowo, po operacji rekonstrukcji więzadła krzyżowego kolana na fizjoterapię z NFZ trzeba czekać ok. miesiąc-dwa i to jeżeli ma się szczęście – czego ostatnio doświadczyła moja koleżanka z drużyny. A w przypadku takiego zabiegu o skuteczności rehabilitacji decyduje szybkość jej wdrożenia tuż po operacji, zaczynanie jej po takim czasie mija się z celem. Ten kogo stać – idzie prywatnie. Ale przecież nie każdy może sobie na to pozwolić.
Czy zapaść całej służby zdrowia to już kwestia czasu, a w miarę bez szwanku wyjdą z tego tylko ci, których stać na prywatną opiekę? Coraz mniej mamy pielęgniarek, ratowników, fizjoterapeutów, brakuje lekarzy z potrzebnych specjalności. Kolejne grupy strajkują, a kolejni rządzący uważają, że "jakoś to będzie". Czy i tym razem wszystko rozejdzie się po kościach?
Aleksandra Łukasievicz
Wirtualna Polska, 30 września 2019
Aleksandra Łukasievicz
Wirtualna Polska, 30 września 2019
Ссылка на текущий документ: http://belarus.kz/aktueller/3-402/45/50212
Текущая дата: 26.11.2024