Witold Ziomek (Wirtualna Polska) 15 czerwca 2019
Najpierw zaczną znikać owady. Potem ludzie. Zapasy wody pitnej w Polsce są na granicy wyczerpania. Mamy jej tyle, ile Egipt, a niedługo będzie jeszcze mniej.
Krzysztof wstaje o 4. Codziennie. Przed nim kilka kilometrów marszu - ze Strobowa, gdzie mieszka, do Podtrzciannej. Tam o godz. 8 będą rozdawać wodę. Dalej beczkowozy nie jeżdżą. Nie opłaca się.
Kran w kuchni jest już tylko ozdobą, wody w rurach nie ma już od kilku lat. Ilu dokładnie? Krzysztof nie pamięta. Dopija resztkę wczorajszej wody i zabiera wiadra. Dwa. Więcej nie dostanie, bo musi wystarczyć dla wszystkich. Pierwszeństwo mają rodziny z dziećmi. Krzysztof mieszka tylko z żoną, dzieci dorosły i wyjechały. Na południe, gdzie podobno jest trochę łatwiej, bo czasami jeszcze pada.
Łatwiej jest też na północy, bo im bliżej morza i instalacji do odsalania, tym łatwiej o wodę. Ale tam dzieci nie chciały jechać. Odkąd kontrolę nad stacjami uzdatniania przejęły prywatne kartele, Pomorze nie jest bezpieczne.
Najgorzej jest latem, kiedy temperatura przekracza 40 stopni. Jest tak gorąco i sucho, że to, co jeszcze do niedawna było łąką czy lasem, zamienia się w pustynię.
Na brunatnym piachu widać pozostałości po trawie, nieliczne karłowate krzewy mają więcej kolców niż liści. Większość drzew jest martwa. Zostały tylko suche pnie, które przewracają się przy coraz częstszych wichurach.
Idąc po wodę Krzysztof przechodzi przez suche koryto Łupi. Rzeka wyschła 10 lat temu, jeszcze zanim zakręcono wodę w kranach.
Realny scenariusz
To oczywiście fikcja. Ani Krzysztof, ani jego sąsiedzi nie istnieją. Istnieje za to realny problem, bo wody pitnej w Polsce jest mało, a zużycie rośnie. Możliwe, że w przyszłości jej zabraknie, a wtedy powyższy scenariusz stanie się prawdopodobny.
- Szczerze mówiąc, cieszę się z suszy, która dotknęła m.in. Skierniewice. Modlę się, żeby to samo stało się z Warszawą. Wtedy społeczeństwo, media i politycy zdadzą sobie sprawę, że problem suszy to nie jest problem ekologów, którzy chcą ratować rybki i motylki, tylko ludzi - mówi Łukasz Długowski, dziennikarz, bloger i podróżnik, który walczy m.in. o zachowanie doliny Bugu w jej naturalnym stanie. - Jeśli wody zabraknie, zaczną wymierać po kolei gatunki roślin i zwierząt. Jak sobie wyobrazimy, że mamy domek z kart i na szczycie tego domku stoi człowiek, to u jego podstawy stoją rybki i motylki. Jeśli zniszczymy podstawę, wszystko runie.
Wymieranie niektórych gatunków już się zaczęło. Po regulacji kilku rzek, m.in. Sliny, Łydyni oraz Neru zmniejszyła się o połowę liczebność ptaków mokradłowych, połów z 1 ha zmalał z 30 kg do 0,5 kg, wyginęło 6 gatunków ptaków.
- Straciliśmy dużą część różnorodności biologicznej – owadów, ptaków, bo mokradła to jedne z najważniejszych siedlisk przyrodniczych. Okazuje się, że jedna trzecia gatunków owadów w skali świata jest zagrożonych wyginięciem, a ich biomasa ginie w tempie 2,5 proc. na 10 lat. To katastrofa ekologiczna - mówił w rozmowie prof. Wiktor Kotowski, biolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
A skoro "rybki i motylki" już zaczęły wymierać, to czy nie jest za późno?
- Są dwie grupy ludzi. Jedna mówi, że jest za pięć dwunasta, a druga, że już po dwunastej i nie mamy żadnych szans - mówi Łukasz Długowski. - Ja jestem w grupie która uważa, że do dwunastej zostało 10 sekund. Jesteśmy w ostatnim momencie, kiedy cokolwiek można zrobić. Skutki i tak będą dramatyczne, ale jeszcze nie katastrofalne.
Umrę, bo jestem biedakiem
Można też, zamiast przeciwdziałać klęsce, spróbować się na nią przygotować. Zaczynają to robić najbogatsi mieszkańcy planety. Jak? Organizując sobie kryjówki np. w Nowej Zelandii - kraju względnie bezpiecznym, dalekim od potencjalnych zagrożeń wywołanych wojnami, do których dojdzie np. ze względu na brak wody i terenów uprawnych.
Działkę w Nowej Zelandii ma m.in. Julian Robertson, pionier funduszy hedgingowych, amerykański biznesmen Sam Altman, czy reżyser "Titanica" James Cameron. Domu w Nowej Zelandii szukał też Jack Ma, założyciel firmy Alibaba, największego internetowego sklepu na ziemi i jeden z najbogatszych ludzi w Azji.
- Susza nie dotknie bogatych. Dotknie biednych i rolników. Najbiedniejsza grupa Polaków ok. 20 proc. swoich pieniędzy wydaje na żywność. Ostatnio kilogram pietruszki w warzywniaku pod moim blokiem kosztował 25 złotych. A sytuacja będzie się pogarszać - mówi Łukasz Długowski. - Mamy do wyboru: albo jesteśmy biedakami, bierzemy na klatę cały kryzys klimatyczny i umieramy, albo jesteśmy bogaczami i uciekamy w relatywnie bezpieczne miejsce.
Efekty już widać
Problem z brakiem wody na własnej skórze odczuli mieszkańcy Skierniewic. Z powodu upałów zużycie wody było tak duże, że zabrakło jej w zbiornikach.
Krany zakręcono na 2 dni. W sobotę w mieście pojawiły się beczkowozy. Ludzie, którzy nie mieli wody w mieszkaniach, otrzymywali od miasta 10-litrowe pojemniki.
- Dziś niedziela, a ja od rana piorę i zbieram wodę do butelek garnków i misek. Nie wyobrażam sobie żeby jutro przed wyjściem do pracy nie móc się umyć - mówi jeden z mieszkańców miasta.
Problem odbija się też na lokalnym biznesie.
- Mieliśmy nieczynne sanitariaty przez dwie doby - mówi Bartek, właściciel kawiarni w Skierniewicach. - Jeśli mamy nieczynne toalety, to musimy zamknąć kawiarnię.
W Skierniewicach zebrał się sztab kryzysowy. Zamknięto pływalnię i odcięto wodę działkowcom, którzy na początku czerwca intensywnie podlewają ogródki.
Zakaz podlewania ogródków, upraw czy napełniania basenów wydał też wójt Dobroszyc na Dolnym Śląsku. Podobne organicznie wprowadzono w Kutnie.
Do podobnych ograniczeń, nawet znacznie bardziej drastycznych, będzie trzeba się przyzwyczaić, bo Polska ma jedne z najmniejszych zasobów wody pitnej w Europie.
Ile mamy wody
Na świecie jest 1,4 mld km sześć. wody. Zaledwie 2,5 proc. to woda słodka. Pozostała nie nadaje się ani do picia, ani do podlewania roślin.
Z tych 2,5 proc. 68 proc. jest zamrożone. Dosłownie, bo stanowi część lodowców. Do picia nadaje się niecałe 1 proc. wszystkich zasobów wody na świecie.
W Polsce na jednego mieszkańca przypada średnio 1600 m sześć. wody pitnej na rok. w okresach suszy ten wskaźnik spada nawet do 1000 m. sześć. Dla porównania, na jednego mieszkańca Europy przypada średnio w ciągu roku ok 4500 m. sześć., a na Ziemi ok 7300 m. sześć.
- Jeśli porównamy te wskaźniki w krajach europejskich, to wiemy, że właściwie tylko dwa kraje są w gorszej sytuacji, to jest Belgia i Malta - kontynuuje prof. Wiktor Kotowski. - Biorąc pod uwagę, że korzystamy głównie z wód rzecznych, a tu jest fluktuacja przepływów, mamy okresy bardzo mokre, w których chcemy się pozbyć wody, i bardzo suche, to rzeczywiście ten wskaźnik jest dość niski.
Tak małe zasoby są związane z położeniem geograficznym. Polska leży na granicy wpływów klimatu oceanicznego i kontynentalnego. Ilość opadów maleje z zachodu na wschód, od oceanu w głąb kontynentu.
Dlatego w zachodniej Europie opady są większe. Dodatkowo na terenie Polski opady są zróżnicowane. Na przykład w Tatrach wynoszą średnio ok. 1800 mm, na pojezierzach do 800 mm, a na nizinach wielkopolskich miejscami nawet poniżej 500 mm. Z kolei parowanie w całej Europie jest podobne. A z powodu zmian klimatu woda będzie uciekać do atmosfery jeszcze szybciej.
Zalew Zemborzycki, gdzie z powodu suszy i prowadzonych prac remontowych przepompowni i prawej zapory bocznej znacznie opadł poziom wody.
Kto wypija całą wodę?
Rocznie w Polsce zużywa się 192 mln m. sześć. wody. Z tego 12 proc. zużywają gospodarstwa domowe. Statystyczny Polak w ciągu doby wykorzystuje 150 m. sześć. Większość jest wylewana do kanalizacji. 35 proc. trafia do odpływu wanny lub prysznica, 30 proc. jest spuszczane w toalecie. Zaledwie 1-2 litry wypijamy.
Najwięcej wody zużywa przemysł - 74 proc. Absolutny rekord należy do polskich elektrowni węglowych. Średnio co 3 minuty do chłodzenia bloków zużywa się pełen basen olimpijski.
Energetyka pochłania 70 proc. całego rocznego zużycia wody. Średnia europejska to 7 proc.
Ale wodę zużywa się nie tylko do produkcji energii. Żeby wyprodukować 1 kartkę papieru potrzebne jest 10 litrów wody, żeby wyprodukować 500 gram plastiku potrzeba 91 litrów wody.
Woda używana w energetyce co prawda wraca do obiegu, ale już nie jako woda pitna. Oczyszczoną wodę użytą do chłodzenia bloków energetycznych odprowadza się do rzek. Zaledwie 1,8 proc. rzek ma wodę klasy pierwszej, czyli nadającą się do picia.
6 proc. wody w rzekach i jeziorach to klasa druga, którą można wykorzystać do kąpieli czy hodowli zwierząt. 60 proc. wód to wody pozaklasowe. Na tyle skażone, że nie nadają się do wykorzystania w ogóle.
Gdzie ucieka woda?
Na świecie wody jest i zawsze będzie tyle samo. W skrócie, woda zgromadzona w ziemi spływa do zbiorników wodnych, skąd paruje. Parują też rośliny i zwierzęta, a wśród nich ludzie. Woda w postaci gazowej kondensuje się w atmosferze tworząc chmury, a następnie skrapla się i spada na ziemię pod postacią deszczu lub śniegu. Dlaczego zatem jej zasoby się kurczą?
- Odpowiedź jest dość prosta. Zasoby wody przelicza się na jednego mieszkańca. A liczba ludności gwałtownie wzrasta - tłumaczy prof. Kazimierz Banasik. - W tej chwili bardzo wysoki odsetek ludności ma niedobory wody, co wpływa na ruchy demograficzne. W Europie też to odczujemy, bo migracja spowoduje, że wody w przeliczeniu na mieszkańca będzie mniej.
Problemem jest też dostęp do żywności, której na świecie jest za mało.
- To znaczy, że trzeba jej więcej produkować. A rolnictwo wymaga wody - mówi prof. Banasik.
WHO szacuje, że światowe zapotrzebowanie na wodę pitną wzrośnie do 2020 roku o 55 proc.
Na obniżanie się poziomu wód gruntowych w Polsce mogą mieć wpływ zmiany klimatu. Wyraźnie cieplejsze zimy powodują, że więcej jej paruje, a na ziemi leży mniej śniegu, który w czasie wiosennych roztopów wsiąka w ziemię.
Wpływ ma też charakter opadów. Zmieniający się klimat sprzyja raczej krótkim i gwałtownym ulewom, które odpływają do rzek, zamiast zostać w ziemi.
- Opady gwałtowne powodują, że mniej wody wsiąka, a dużo odpływa jako tzw. szybka reakcja po powierzchni albo tuż pod powierzchnią i jest nie do wykorzystania - tłumaczy prof. Banasik. - Z punktu widzenia gospodarczego najlepiej byłoby, gdyby to były opady ciągłe i równomierne, o niezbyt dużym natężeniu. Woda, która wsiąka jest bardzo korzystna. Bo ona dopływa do wód gruntowych i później, jako woda gruntowa powoli dopływa do rowów, cieków czy rzek.
Ekspert wskazuje jednak, że nie wszystkie badania pokazują zmianę w objętości czy natężeniu opadów.
- Prowadzimy ponad 50-letnie obserwacje na południu Mazowsza, na lewym dopływie Wisły Z tamtego rejonu nie da się wskazać wyraźnej zmiany tych opadów - mówi prof. Banasik. - Ja znam te wszystkie opinie, niektóre badania na to wskazują, jest to też oczekiwane jako zmiana klimatyczna, ale w różnych rejonach Polski może to różnie wyglądać.
Co nam umrze, co nam wysycha
Zasobów wód podziemnych gołym okiem nie widać. Widać za to rzeki i jeziora, które wysychają. Jednym z najbardziej drastycznych przykładów jest Pojezierze Gnieźnieńskie. Jezioro Wilczyńskie w ciągu ostatnich kilkunastu lat straciło połowę stanu wody.
Zupełnie suche są kanały, które kiedyś łączyły jeziora. Pomosty, do których niedawno jeszcze cumowano łódki dziś stoją na piachu.
Sytuacja ma duży wpływ na lokalny biznes, bo jeszcze do niedawna pojezierze gnieźnieńskie było obszarem turystycznym.
- W sezonie i w czasie weekendu wygląda to trochę inaczej, ludzie przyjeżdżają, jest życie - mówi Józef Drzazgowski, patrząc na opustoszałe domki i kawiarnie w Przyjezierzu. Prowadzi sklep w sąsiedniej wsi, od prawie 20 lat jest przywódcą ruchu walczącego o ratowanie okolicznych jezior. - W tym sezonie jeszcze turyści przyjadą, ale z roku na rok jest ich coraz mniej. No bo do czego tu przyjeżdżać, jak jezior już niedługo nie będzie?
- Jeszcze kilka lat temu, co sezon, miałem większość pokoi zajętych - mówi właściciel jednego z pensjonatów. - W tym roku ani jednej rezerwacji. Sprzedaję interes. Tylko jakoś na razie nie ma chętnych.
Na wysychanie Pojezierza Gnieźnieńskiego ma wpływ także działająca w okolicy kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego.
- Żeby wydobywać węgiel, trzeba z kopalni wypompować wodę. Tę powierzchniową, która spływa do wyrobiska, i głębinową - tłumaczy Józef Drzazgowski. - Tę wodę później, razem z całą zawiesiną, kopalnia pompuje do rzeki, która płynie do Bałtyku. Ot, cała tajemnica.
Żadnej kopalni nie ma za to w pobliżu jeziora Zdworskiego - największego na Mazowszu. Od lat nie wpłynęła do niego ani kropla wody z naturalnych źródeł. Jezioro nadal istnieje wyłącznie dzięki rurociągowi, który sztucznie doprowadza do niego wodę.
- Jeszcze kilkanaście lat temu średnie roczne temperatury były nieco niższe. Przekładało się to na zimy z opadami śniegu i długo utrzymującą się pokrywą śnieżną. Dzięki temu opady, które miały miejsce w półroczu zimowym, gromadziły się i były uwalniane wraz z nadejściem wyższych wiosennych temperatur, czyli akurat w momencie, gdy wodę zaczynają pobierać rośliny. Obecnie zimą coraz częściej mamy opady deszczu - niezagospodarowana przez rośliny woda po prostu odpływa - tłumaczył dr hab. Zbigniew Popek, prof. SGGW, przy okazji badań nad jeziorem Zdworskim.
- Latem również temperatury były niższe, co skutkowało m.in. mniejszą liczbą zjawisk ekstremalnych, takich jak np. bardzo intensywne opady. Tak zwane opady nawalne są bardzo niekorzystne - nadmiar wody nie nadąża wsiąkać w grunt i w większości odpływa, nierzadko powodując przy tym powodzie. Intensywne deszcze nie powodują więc zwiększenia się zasobów wodnych. Żeby zapobiegać i powodziom, i suszom potrzebne jest odpowiednie magazynowanie wody - mówił ekspert.
Ratować rzeki i bagna. Jak zatrzymać wodę?
- Retencja, retencja i jeszcze raz retencja - mówi Adam Gołębiewski z Izby Gospodarczej Wodociągi Polskie. - Trzeba działać kompleksowo – poczynając od odpowiedniego zagospodarowania terenów miast (małe oczka wodne, lokalne zaniżenia terenowe czasowo zalewane podczas opadów – woda ma wtedy czas wsiąknąć w grunt), poprzez budowę zbiorników magazynujących wodę na sieciach kanalizacji deszczowej aż po tworzenie dużych zbiorników na rzekach.
Program budowy małych zbiorników retencyjnych zapowiedział w maju minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski. Na budowę zbiorników ma zostać wydany ponad miliard złotych.
Co ciekawe, ten sam minister wypowiedział się na temat potrzeby likwidacji części populacji bobrów - zwierząt uznawanych przez rolników za szkodniki, a jednocześnie doskonałych meliorantów.
Minister chciałby przywrócenia polowania na te gryzonie, a na zachętę dla myśliwych, uznania bobrów za zwierzęta jadalne.
- A jeszcze jak ludzie sobie przypomną, że płetwa bobra ma ponoć właściwości afrodyzjaków, to się może okazać, że i problem bobrów się niedługo skończy - powiedział Ardanowski.
Tymczasem bobrze tamy, choć powodują szkody w rolnictwie, znakomicie zatrzymują wodę i tworzą tereny podmokłe.
Z kolei zdaniem ekologów niezbędne jest zachowanie naturalnych biegów rzek i renaturalizacja bagien. Inicjatywę w tej sprawie podjął Łukasz Długowski, który sprzeciwia się budowie kanału żeglugowego wzdłuż Bugu - jedynej tak dużej dzikiej rzeki w Polsce.
- Budowa kanału doprowadzi do obniżenia poziomu wód gruntowych. Poza tym skądś tą wodę trzeba pompować, w tym wypadku z Bugu lub Wieprza. - tłumaczy. - Dzika rzeka działa jak gąbka. Brzegi porastają lasy, łąki, szuwary, są mokradła, tam magazynuje się woda. Jeśli obniży się poziom wód gruntowych, to wszystko wyschnie.
- Mała jest świadomość tego, że bagna i mokradła odgrywają ważną rolę jako pochłaniacze CO2 i "magazyny" węgla. Osuszanie bagien prowadzi do tego, że z pochłaniaczy stają się emitorami dwutlenku węgla – w Polsce degradacja osuszonego torfu powoduje emisje ok. 29 mln ton C02, a przecież dążymy do obniżenia emisji gazów cieplarnianych - mówił w rozmowie z WP prof. Wiktor Kotowski. - Powinniśmy natychmiast rozpocząć odnawianie mokradeł nadrzecznych nad małymi rzekami. Nie musi to być wielka skala. Zróbmy to kilkadziesiąt, kilkaset metrów od rzeki, niech rzeka będzie rzeką, czyli niech ma bagna.
Żeby zwrócić uwagę na problem i zaprotestować przeciwko regulacji rzek Łukasz Długowski na początku lipca organizuje spływ tratwą flisacką. Rozpocznie przy granicy z Ukrainą i dopłynie do Warszawy.
- Spływ jest potrzebny żeby nagłośnić sprawę w mediach i opowiedzieć ludziom, co oznacza dzika rzeka. Że to nie jest marnotrawstwo, ale nasz ratunek. Będę zapraszał dziennikarzy, polityków i zwykłych ludzi na pokład żeby przekonać ich do uratowania dzikiej rzeki - mówi.
Aby przedsięwzięcie zorganizować, utworzył zbiórkę na portalu crowdfundingowym. Dodatkowo zamierza otworzyć obywatelski rezerwat w dolinie Bugu i założyć w nim sieci "dzikich uli", w których zamieszkają pszczoły.
- Gdy rozpocząłem zbiórkę, odezwało się do mnie kilka osób, które mówią "mam kilka hektarów na Mazurach, może zrobimy tam rezerwat". W tej chwili mamy już kilkadziesiąt hektarów - mówi Łukasz Długowski. - Cel jest taki, żeby ochronę środowiska zdjąć z pleców ekologów i garstki naukowców, bo ich jest za mało. Oni nas nie uratują. W ochronę środowiska trzeba masowo włączyć zwykłych ludzi.
Ekologia vs gospodarka
Renaturalizacja mokradeł czy odtwarzanie naturalnych koryt rzek nie zawsze idzie jednak w parze z potrzebami gospodarczymi, na co zwraca uwagę prof. Banasik.
- Bagna osuszano w Polsce w okresie powojennym. Oczywiście z ekologicznego punktu widzenia to nie jest korzystne, ale należy wziąć pod uwagę kontekst historyczny - mówi profesor. - Po wojnie Polska była krajem izolowanym, biednym i pokrytym nieużytkami. Jedynym sposobem żeby wyżywić te 24 miliony ludzi była produkcja rolna. A ponieważ nie było nawozów sztucznych, trzeba było zwiększyć areał i wydłużyć okres wegetacji. Żeby to zrobić, trzeba było odprowadzić nadmiar wody z terenów podmokłych, dzięki czemu wegetacja mogła się zacząć wcześniej.
- Jeśli mamy rzekę naturalną, meandrującą, z szeroką doliną i ona na tę dolinę wyleje, to nie spowoduje dużych szkód. Ale np. warszawska Saska Kępa, gdyby nie wał przeciwpowodziowy, byłaby zalewana co 5 lat. Wał też jest pewną regulacją, powoduje, że woda spływa szybciej. Dla tych, co mieszkają wyżej, to jest korzystne. Dla mieszkańców terenów niższych już nie, bo powoduje zagrożenie, którego wcześniej nie było - mówi prof. Banasik. - Dlatego nie można jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie "regulować, czy nie". Za każdym razem i w każdym miejscu trzeba przeprowadzić analizy.
I tylko trach, trach, trach, zgrzyta w zębach piach
Krzysztof mija budynek po starej kawiarni. Wszystkie okna są wybite, ktoś wyłamał drzwi. Wypłowiały szyld wisi na jednej śrubie.
Lokal zamknięto po wprowadzeniu stałych ograniczeń w dostawie wody. Najpierw kurki zakręcano na noc. Później od 10 do 16. Nie działały spłuczki w toaletach, a bez tego kawiarnia nie mogła funkcjonować. Takie przepisy.
Zresztą, o kawie też już dawno nikt nie słyszał. Globalna susza załatwiła ponad 90 proc. światowych plantacji.
Beczkowozu jeszcze nie ma, ale na placu już ustawiła się kolejka z wiadrami. W zeszłym tygodniu Kuba i Artur pobili się o miejsce w kolejce. Za karę przez dwa dni nie dostali ani kropli. Dziś stoją bez słowa.
- Znowu zmniejszyli, sk**y - mówi Andrzej, sąsiad Krzysztofa. Czyta przybite do drzewa ogłoszenie. Od przyszłego tygodnia racje będą mniejsze o połowę.
Zamiast czterech wiader - dwóch rano i dwóch wieczorem - Krzysztof dostanie tylko po jednym. Oczywiście mógłby sobie kupić dodatkową wodę. Od tych, którzy mają jeszcze studnie, albo instalacje do uzdatniania. Ale z tego, co zarabia na drobnych naprawach, stać go najwyżej na kilkanaście litrów w miesiącu. Musi jeszcze kupić jedzenie. Na suchych polach rośnie niewiele, żywność jest horrendalnie droga.
Zdarzają się miesiące, w których nie dojadają. Wtedy polują z żoną na owady. Nieliczne, większość wymarła.
Witold Ziomek
Wirtualna Polska, 15 czerwca 2019
Wirtualna Polska, 15 czerwca 2019
Ссылка на текущий документ: http://belarus.kz/pages/print/1/3045
Текущая дата: 19.11.2024